‘A ja myślałam, że najlepszy jest Sherlock Holmes! Mówią, że to prawdziwy geniusz, najlepszy detektyw na świecie.’
Jak to jest być Sherlockiem Holmesem dla ubogich? Żenująco. Albo
przykro. Chociaż z całą pewnością nikt nie powiedziałby, że nudno. Aczkolwiek
na brud i smród już na pewno zwróciłby uwagę. Nie można jednak wiele oczekiwać,
skoro mieszka się na tyłach sklepu z puddingami, a twoimi głównymi klientami są
zdradzane żony mocno przeciętnych mężów. Życia na pewno nie ułatwia również
twój wygląd, który zdaje się mieć niewiele z szanowanego dżentelmena. Nie
poprawia go także swoista niechęć do rozmów o pieniądzach z klientami, którzy i
tak wiele nie mogą zaoferować, ani przyzwyczajenie do topienia niepowodzeń w
kieliszkach. Nie wspominając nawet słowem o tym, że każdorazowe wypowiedzenie w
twojej obecności nazwiska Holmesa wywołuje u ciebie napad wściekłości i rozwlekłe
mowy o tym, jak to wielki detektyw nie jest war choćby złamanego grosza.
Jednocześnie zaś masz swojego wiernego asystenta, który – co prawda
tylko sobie, ale jednak – opowiada twoje przygody, na twoich usługach jest
przynajmniej jeden chłopaczek, żyjesz samotnie, bo porzuciła cię żona, a dom
prowadzi twoja siostra, która bardzo próbuje o ciebie dbać. Nie zapominajmy
również o fakcie, że twój salon wygląda raczej jak magazyn albo skład
makulatury, masz znajomego funkcjonariusza policji i swoistego arcywroga, który
wystrychnął cię na dudka. Brzmi nieco znajomo, prawda? Z pozoru nie aż tak podobnie,
a jednak tak, jakby ktoś postanowił oglądać Holmesa i Watsona w krzywym
zwierciadle albo uznał, że warto sprawdzić co się stanie, jeśli słynnego
detektywa i jego przyjaciela ześle się do najgorszych dzielnic Londynu.
‘Londyn w 1895 roku to miłe miejsce dla bogatych i przedsionek piekła dla biedaków. W brudnych zaułkach kwietnie handel narkotykami i prostytucja. Policja ma pełne ręce roboty, ale z braku środków większość spraw odkłada na półkę. Bogaci w razie potrzeby wynajmują Sherlocka Holmesa, biedni stukają do drzwi Arrowooda.’
Na nieszczęście te porównania dość mocno rażą. Przynajmniej mnie. Być
może autor właśnie taki efekt chciał osiągnąć, być może po prostu uznał za
zabawne pogrywanie sobie z prozą sir Arthura Conan Doyle’a, jednakże dla mnie
te odniesienia są aż bolesne. Zatem spokojnie mogę już w tym miejscu
powiedzieć, że w stosunku do powieści mam mieszane uczucia. Potęguje to także
jak sądzę chwiejność charakterów głównych bohaterów, która chyba najlepiej
dostrzegalna jest u Barnetta - z jednej strony dobrego, oddanego sprawie i
nienawidzącego ludzi, którzy uciekają się do przemocy, a z drugiej strony
przemoc tę samemu stosującą. Istnieje cień prawdopodobieństwa, że za jego
rozchwianym charakterem kryje się mało przyjemna przeszłość, ale i tak czasem
odnoszę wrażenie, jakby asystent Arrowooda miał rozdwojenie jaźni. Sam detektyw
również jest osobą posiadającą huśtawkę nastrojów, a jego znajomy policjant
Petleigh wydaje się być z kolei stereotypowy aż do bólu – praworządny, ale nie
mogący nic zrobić i drwiący z działań Arrowooda. Ettie, czyli siostra
tytułowego bohatera, ma w sobie zaś zadziwiająco wiele z powszechnie
przyjmowanego obrazu starych panien, nie wspominając już słowem o Neddym –
chłopcu na posyłki – którego dokładny obraz oglądaliśmy już w licznych
książkach.
Historia przedstawiona w powieści względnie trzyma się kupy. Nie
trafiłam tutaj na wielkie fabularne potknięcia czy problemy, jednak odnoszę
wrażenie, że coś nie zostało do końca dopracowane. Częściowo jestem w stanie
uznać to za celowy zabieg. Jednak w dużej mierze odnoszę wrażenie, że przed autorem
jeszcze daleka droga, by uwić prawdziwie intrygującą zagadkę. Nie mam tutaj
jednak na myśli problemu, z którym borykam się przy sporej części kryminałów, a
mianowicie tego, kto jest mordercą, złodziejem, czy głównym złym. To akurat w
tej historii nie było aż tak proste, ale może na odwrót, niepotrzebnie
zaplątane. Istnieje też szansa, że mimo wszystko książka jest po prostu za
krótka, by należycie rozwinąć niektóre wątki. Inne wydają mi się dziwnie
naiwne, jak chociażby scena, w której Barnett podając się za malarza wyciąga od
lokaja wszystkie informacje na temat włamania do domu jednego z bohaterów.
Pomimo tego wszystkiego przez powieść właściwie się płynie. Jest
napisana w prosty sposób, bez zbędnych uwzniośleń czy przydługich opisów. Na
tym polu potknięć nie odnotowałam, nie czułam się również zniechęcona niniejszą
książką, aczkolwiek zdarzyło mi się nie raz i nie dwa westchnąć z irytacją nad
tym, co się tam działo. Jednocześnie jednak czekam na kolejny tom przygód
Arrowooda. Nie dlatego, że skoro przeczytałam już pierwszy tom, to po prostu
wypada zapoznać się z kolejnymi. Po prostu coś w tej historii jednak się kryje,
gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi męczącymi odniesieniami i niedociągnięciami.
Określiłabym zatem tę książkę mianem guilty
plesure, bo niby mi nie leży, a jednak pochłonęłam ją z przyjemnością.
‘Potrzebna mi była jakaś następna sprawa. Obaj z szefem potrzebowaliśmy jej, i to szybko.’
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz