października 07, 2018

'Incydent w Dirleton' Peter Kerr


'Bertie McGregor - pensjonariuszka oddziału geriatrycznego w Dirleton - cały swój majątek zapisuje w testamencie... kotu. Wkrótce staruszka zostaje zamordowana, ktoś zabija też jej ukochanego pupila. Śledztwo prowadzi detektyw Bob Burns. Gdy jego przełożeni postanawiając zamknąć sprawę, policjant rozpoczyna własne dochodzenie. Tropy wiodą aż na Majorkę...'

Już z samego opisu książki Petera Kerra wynika, że nie należy ona do klasyki gatunku. Większość znanych mi do tej pory kryminałów podchodzi do tematu dość poważnie nie pozwalając sobie na zbyt wielką dawkę humoru. Tutaj, w 'Incydencie w Dirleton', jest dokładnie na odwrót. Trudno znaleźć w całej książce miejsce, w które nie wkradła się chociaż kapka ironii, absurdu albo dobrej zabawy mogącej u czytelnika wywołać szeroki uśmiech. Nie wspominając już zupełnie o dialogach niosących w sobie kilogramy podtekstów i sarkazmu, ani o bohaterach dość wyjątkowych i na pewno nietuzinkowych. W minimalnym stopniu pojawia się w tej historii archetyp policjanta, który jako jedyny stara się, by jego praca była dobrze wykonana i daleko mu do korupcji, czy robienia wszystkiego, co ochroni jego tyłek. Zostało to jednak podane w takim stylu, że trudno doszukiwać się tutaj zupełnie niepotrzebnego nadęcia.

'Od metalowych szafek bił ten sam zatęchły biurowy smród zbutwiałych papierów, farba na ścianach była tak samo bura, a okno tak samo nagie - w istocie był to taki sam bezbarwny chlew policjanta pnącego się jak najwyżej w służbowej hierarchii.'

Historia przedstawiona przez autora wydaje się być całkiem prosta i klasyczna - ktoś zabija staruszkę dla spadku, jaki zapisała w testamencie własnemu kotu. Problem polega na tym, że Bertie z całą pewnością nie posiadała żadnej fortuny, a o jej rozporządzeniach na wypadek śmierci wie ledwie troje osób. Nic zatem dziwnego, że podejrzany o morderstwo zostaje wytypowany właściwie z miejsca, a Bob Burns nie ma zbyt wiele do roboty. Jednakże według sierżanta coś w tej sprawie strasznie śmierdzi, a najprostsze rozwiązanie jest w jego mniemaniu aż nazbyt oczywiste. Podejmuje więc własne dochodzenie, które prowadzi go w coraz dziwniejsze i odleglejsze miejsca. 

Jak na rasowego detektywa przystało, Bob ma również swoich pomocników w osobie pięknej, młodej pani doktor Julie i posterunkowego Andy'ego, który inteligencją nie grzeszy. Jednak w trójkę są w stanie dokonywać cudów, o jakich policji w Edynburgu nawet się nie śniło. Pewnie fakt, że cała historia nie jest traktowana zbyt poważnie pozwala podchodzić do tych opisów z przymrużeniem oka, poza tym ich wzajemne relacje i cechy charakteru wywołują u czytelnika co najmniej rozbawienie pozwalające mu płynąć przez książkę z zaciekawieniem odkrywając wraz z bohaterami różne wydarzenia z przeszłości, jakie miały wpływ na śmierć Bertie. Ironiczne i przesycone podtekstami dyskusje Boba i Julie nie raz wywołały u mnie parsknięcie ubawienia, zaś 'Andy, co ma zapędy' jest niemalże podręcznikowo głupi i zapatrzony w krótkie spódniczki, a jednak trudno nie zapałać do niego sympatią. 

'Oklaski dla gościa, który jest ulepiony ze znacznie lepszej gliny niż Taggart, Colombo, inspektor Morse i wszyscy inni telewizyjni detektywi.'

Historia przedstawiona w książce nie jest tak naprawdę nazbyt wydumana. Kiedy pozbiera się w całość elementy układanki spokojnie można dojść do wniosku, że w tej opowieści mamy wyraźnie opisane przyczyny i skutki działań większości bohaterów, jak również powód morderstwa, który wydaje się być całkiem oczywisty. Nie wszystko jednak zostaje podane na tacy, niektóre wątki zdają się nie mieć znaczenia dla głównej fabuły, ale jak to bywa w prawdziwym życiu, właśnie takie odpryski z przeszłości wypływając na powierzchnię w teraźniejszości zmieniają los poszczególnych postaci. Podsumowując: przyznaję, że fabuła jest po prostu spójna, nie ma w niej niewytłumaczalnych czy nielogicznych posunięć, nad którymi czytelnik musiałby się jakoś szczególnie mocno głowić. To zaś, moim zdaniem, bywa w kryminałach wielkim plusem.

Czy po przeczytaniu jednej książki danego autora można nazwać się już jego fanem? Nie jestem pewna, czy nie złamię jakiegoś niepisanego zakazu, ale z pełnym przekonaniem wpisuję Petera Kerra na listę moich ulubionych pisarzy. Coś mi mówi, że w najbliższym tygodniu zamówię dwa kolejne tomy przygód Boba Burnsa, czyli 'Incydent na Hebrydach' i 'Incydent na Kanarach'. Jednocześnie mam nadzieję, że w kolejnych książkach autor utrzyma ten sam poziom czarnego humoru i ironii, który tak bardzo zachwycił mnie w pierwszej części jego detektywistycznych opowieści.

'To na razie, staruszko. Spróbuję jeszcze wpaść z kwiatkiem. Szkoda, że nie z kielichem, ale co zrobić?'

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Urząd Książki , Blogger